niedziela, 7 lipca 2013

Rozdział 11 - Zegar tyka

Carlos.

Wyszedłem z budynku z nadzieją, że nikt nie usłyszał strzałów. Ciało Eliota zostawiłem na szóstym piętrze, czyli na najwyższym w tym opuszczonym magazynie. 
Wsiadłem do samochodu i z piskiem opon odjechałem z miejsca zbrodni. Ręce trzęsły mi się niesamowicie, czas uciekał, a ja nadal nie miałem trzech tysięcy. Nie miałem wyrzutów sumienia, że zabiłem Eliota. Za nic w świecie. Zasłużył sobie. Pytacie, co takiego moja rodzina mu zrobiła? Otóż nic. To była jego wina. Ale może lepiej zacznę od początku.
Trzy lata temu, kiedy jeszcze byliśmy przyjaciółmi, często jeździł ze mną do moich rodziców. Po co? Żeby "po prostu porozmawiać"... To było przed poznaniem Emily. Siedziałem sam w domu i nie miałem co robić, więc udawałem się z Eliotem do mojej rodziny. W końcu pewnego dnia się przekonałem, że nie bez powodu chciał tam jeździć... Po którejś wizycie, kiedy jadłem obiad, zadzwoniła moja mama. Była zaniepokojona i zapłakana. Powiedziała, że z domu zniknął jej pierścionek z szafirem, który nosiła jeszcze jej prababka. Rodzice od razu winę zrzucili na Eliota, bo ja nigdy bym nie ukradł własności rodziny. Z tego względu, że to mojej mamie ukradł pierścionek, a od dziecka wiedziałem, że z nią nie ma przelewek, ona poszła na policję i wniosła oskarżenie na Eliota. Eliot od samego początku wypierał się kradzieży. 
  - Ktoś mi go podrzucił! Słowo daję, że nikogo bym nie okradł! - mówił.
Moja matka słysząc to śmiała się. Od samego początku widziała w Eliocie robaka, którego trzeba jak najszybciej wyplemić i miała rację. Ja jej nie wierzyłem, bo widziałem w nim przyjaciela i brata. Jak człowiek potrafi być zaślepiony... 
Eliot siedział w pudle rok, choć i to było zbyt krótko. Zaraz po wyjściu z kicia wyjechał do Las Vegas i tam złapał dobrą fuchę w jednym z kasyn. Przez rok ustawił się naprawdę dobrze. Odezwałem się do niego tylko, żeby zapłacił za tamte krzywdy. Poprosiłem go o trzy tysiące, bo takich trójek miał po czubek głowy. A on co? Bezczelny nie wywiązał się z umowy. Jeszcze miał czelność obrażać... Nie wytrzymałem. Tyle. Miał za swoje.
Koniec tematu Eliota, świętej pamięci z resztą... E tfu! Co ja gadam! Jakiej "świętej"?! Niech go piekło pochłonie!
Te trzy tysiące... Te pechowe trzy tysiące... Jeździłem po LA i kombinowałem jak je zdobyć. Myśląc tak nawet nie zauważyłem, że zaczęło się ściemniać. Nie zważałem na to dłużej jak pięć sekund i wróciłem do moich problemów. Mijałem sklepy, knajpki, parki, szpitale... Nic nie było mi w stanie pomóc. Gdy mijałem już chyba dziewiątą knajpę przez chwilę chciałem zatrzymać się i upić do nieprzytomności.
  - Nie bądź tchórzem, Carlos... Nie bądź tchórzem... - powiedziałem do siebie.
Wcisnąłem gaz i jak najszybciej chciałem znaleźć rozwiązanie problemu. 

***

Zmęczony i z bolącą głową z nerwów patrzyłem przed siebie. Nagle na horyzoncie zauważyłem neonowy napis: "Casino Paradise 24h". Moje problemy się natychmiast rozwiązały... 
W chwili przekroczenia progu kasyna w twarz uderzył mnie dym papierosów. Ludzi było od zatrzęsienia. Wierzyłem, że tutaj zdobędę to, czego szukałem... Musiałem ratować moich bliskich, nie było nad czym się zastanawiać. 
Usiadłem przy pierwszym lepszym stole i zacząłem choć trochę udawać uspokojonego. 
Grałem w pokera, bo w tym byłem dobry. No to się nieźle pomyliłem... Najpierw postawiłem połowę tego, co dostałem od gościa za restauracją - straciłem. W kolejnej partii postawiłem drugie tysiąc i z bijącym sercem przyglądałem się kartom w moich rękach. W pewnym momencie przed oczami nie miałem wachlarza z kart, a w nim dwóch piątek, dwójki, ósemki i asa... Kolory rozmyły mi się i widziałem moją matkę, ojca, braci Antonio, Javi'ego i Andresa... Uśmiechali się... Myślałem, że oszalałem... I oszalałem... Ten cały stres przejął nade mną kontrolę... Potrząsnąłem lekko głową, żeby się obudzić. Kolory wróciły, a obraz rodziny rozmył się. Znowu przed sobą miałem wachlarz kart i dym papierosów wokół siebie. Musiałem się wziąć w garść, trzeba było wygrać cztery tysiące. Nieustanna cisza była przy stole. Każdy zerkał zza kart pokerową twarzą. Także przybrałem kamienną maskę i wziąłem głęboki wdech. Musiałem ratować rodzinę... Wszystko było w moich rękach...
Mijały chwile ciszy. Każdy tylko patrzył w karty i rozglądał się na graczy. Poczułem kroplę potu spływającą po moim czole. Nie chciałem dać graczom satysfakcji, że się denerwuję i nie jestem pewny swojej wygranej. Nie zważałem na to długo... Nadeszła chwila prawdy... Serce zaczęło podchodzić mi do gardła...
  - Sprawdzamy... - wydał komendę jeden. - Frank? - kiwnął głową na gościa koło niego.
Nic nie miał.
  - Dylan? - kiwnął na następnego.
Jedna para.
Serce przyspieszyło tempa.
  - Marc?
Znowu nic.
Ciśnienie rosło.
  - Jeremy? 
Dwie pary. 
Kolejna kropla potu na moim czole.
Już czułem się przegrany. 
Pożegnałem się z rodziną.
  "Nawaliłem..."
  - Nowy? - wskazał na mnie kiwnięciem głowy.
Przełknąłem ślinę i z hukiem rzuciłem karty na stół. Nastąpiła chwila ciszy...
  - To się nazywa odwinięciem ręki! - powiedział ten sam.
Nie zrozumiale spojrzałem na niego, a potem na swoje karty. Nie mogłem w to uwierzyć! Miałem trzy pary i asa! Nie miałem zielonego pojęcia skąd te karty miałem! Może byłem tak zestresowany, że mi się rozmyły cyfry...? Tego nie wiem, ale ważniejsze było to, że zdobyłem z powrotem swój tysiąc i dodatkowo kolejny tysiąc! Moim celem teraz były pozostałe dwa tysiące. 
Kolejne partie nie były już tak dobre dla mnie jak ta druga... Straciłem tysiąc, potem odzyskałem, znowu straciłem i tak w kółko, nie mogłem zdobyć tego, czego chciałem. W mojej głowie tykał zegar. Każda sekunda to był impuls, jakby mocne uderzenie. Czułem się jak w filmie "Piła", czułem, że jeśli zaraz nie wypełnie zadania - zginę... No dobra, może trochę przesadziłem. Tak czy siak, miałem mało czasu. 
  - Sprawdzamy. 
To słowo sprawiło, że żołądek przewrócił mi się do góry nogami. 
  - Nowy, lepiej się zbierz do kupy. Jak nie masz trzech par to raz, że wypadasz, a dwa, że jesteś cienias.
Moje ręce zatrzęsły się ze zdeberwowania. Wziąłem głęboki oddech i czekałem na dar od losu... 
Na stole czekały moje trzy tysiące, potrzebne do uratowania rodziny.
Znowu poczułem wielkie napiecie. 
Sekunda.
Dwie.
Trzy.
Napięcie było niewyobrażalne.
Bicie mojego serca było słychać chyba nawet w Kansas. 
Nagle poczułem, że tracę przytomność.
Powietrza w około było coraz mniej.
Dym papierosów jakby dusił mnie.
  "Już czas..." - pomyślałem przełykając ślinę.
Położyłem wachlarz kart już w tym momencie tracąc przytomność. 
Wszystko zaczęło się kręcić i wirować. 
Wszystko straciło kolory, a dym tytoniowy sprawił jakby mój mózg był ściskany grubym sznurem.
  - Nowy, przegrałeś... - echo odbiło się o moje uszy i powtarzało tysiące razy.
Wszystko zawirowało szybciej.
Poczułem zimno podłogi.
Nastała ciemność.
Zasłabłem.

***

  - Ej, nowy...! - słyszałem jak ktoś woła mnie zza światów.
  - No rusz się w końcu!
  - On blefuje! Zaraz się na nas rzuci i pozbiera forsę! 
Głosy były coraz głośniejsze.
Czułem, że zaraz zwymiotuje.
Chlast!
Ktoś mnie oblał lodowatą wodą.
Skoczyłem jak oparzony.
Znowu dym.
Znowu ból głowy.
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się.
  - Nareszcie - westchnął jakiś facet.
Głowa bolała z każdą chwilą mocniej. W końcu się zorientowałem, co się dzieje.
  - Chłopie, już myślałem, że zszedłeś! Siedem godzin spałeś! Co my pensjonat pięciogwiazdkowy?!
Chwyciłem się za głowę.
  - Co dzisiaj jest...? - zapytałem jeszcze zaspany i obolały.
  - Piątek... - facet spojrzał na zegarek. - Już nie, sobota, minuta po północy.
Ciarki przeszły mi po plecach.
  "Mam dwadzieścia dwie godziny!" - przeraziłem się i wstałem z brudnej kanapy.
Wybiegłem z kasyna po drodze zabierając ze stołu mój tysiąc. Szybko włożyłem go do kieszeni, gdzie był drugi tysiąc. Wsiadłem błyskawicznie do mojego mitsubishi i znowu z piskiem opon odjechałem zdala od hazardu.
Zegar w mojej głowie znowu się uruchomił. 
Dwadzieścia dwie godziny...
Wykonanie zadania...
Albo śmierć rodziny...
To cholerne uczucie odpowiedzialności...

Rose.

Mijały kolejne godziny, a Emily co godzinę dzwoniła do mnie, że nie ma Carlosa. Było już po północy, kiedy znowu rozmawiałam z przyjaciółką. Płakała, a ja ją pocieszałam. Nagle usłyszalłam syreny. Podbiegłam do okna i zobaczyłam przejeżdżających koło domu policję i pogotowie. Przez głowę przeszło mi miliony myśli. 
  - Jezu, a co jeśli oni jadą po niego? - odezwała się łkając.
Zauważyła policję i pogotowie. 
  - Posłuchaj mnie. Uspokój się i czekaj. Może coś mu wypadło. 
  - Nie... Pewnie znowu kogoś zabił i teraz ma kłopoty...! - przedstawiała czarne scenariusze. 
Pocieszałam ją tak następne dziesięć minut. Już nie wiedziałam, co mówić. Ona i tak płakała i załamywała się. 
Nagle przestała i usokoiła się.
  - Przyjechał... - pociągnęła nosem i zaczęła oddychać równomiernie.
Chyba nie miał dobrych wiadomości...
________________________
Czy Carlosowi się uda...?
Moja wena nie chce mi tego podpowiedzieć...
Nawet moja wena ma przede mną tajemnice...

Pracowałam nad tym rozdziałem całe 6 dni, cały mój wyjazd nad morze. 
Wszystko dla was : )

PROSZĘ O KOMENTARZE!

4 komentarze:

  1. FUCK YEAH! W końcu się doczekałam <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział! Dobrze tylko, że nic nie przegrał. 22 godziny?! jestem ciekawa, czy coś wymyśli. Oby. mam nadzieję, że nic się nie stanie. Czekam na nn.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rany, Carlos, błagam, zrób coś. Sprzedajcie coś, nie wiem... pożycz o kogoś jeszcze...
    Mama nadzieję, że mu się uda o.o
    Czekam <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Niech mu się uda! Trzymam kciuki!
    Czekam na nn i zapraszam do mnie <3.

    OdpowiedzUsuń